feminist(k)a może być kimkolwiek chce i robić cokolwiek chce czyli o tym, że feminizm to przede wszystkim prawo wyboru

Co jakiś czas dostaję pytanie, po co komu feminizm w XXI wieku. Obiecałam sobie napisać taki wpis i taki wpis powstanie. Ale dzisiaj, trochę esejowato, chciałabym napisać kto tak naprawdę jest feminist(k)ą, a kto nie. Moim zdaniem feminizm współczesny nie dotyczy tylko praw kobiet, ale prawa wyboru. A prawo wyboru dotyczy wszystkich i wszystkim powinno się ono należeć.

prawo wyboru

Prawo wyboru powinno należeć się samotnym matkom i samotnym ojcom, osobom zajmującym się ezoteryką i osobom zajmującym się sex-workingiem. Ludziom depilującym swoje ciała i tym, którzy nie chcą tego robić. I nie sam wybór jest ważny, ale to, że ten wybór nie powinien podlegać naszej ocenie. Bo kim jesteśmy, żeby oceniać wybór drugiego człowieka? Kim jesteśmy, żeby oceniać go na skali „dostatecznie” feministycznych wyborów? Jakimi feministkami i feministami jesteśmy my, skoro udając, że walczymy o prawo wyboru same i sami to prawo wyboru komuś ograniczamy lub całkiem zagarniamy? Nie wiem. I wstyd mi, że muszę się nad tym zastanawiać.

Nigdy nie byłam zbyt radykalna w swoich poglądach. Stając na jednym bądź drugim krańcu kontinuum zamykamy się na zmiany w myśleniu i wartościowaniu, na argumenty strony „przeciwnej” i zdroworozsądkowe myślenie. Moje poglądy ewoluowały i ewoluują nadal – przykładem może być moje spostrzeganie aborcji i dostępu do niej czy adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Kiedyś w obu tych sprawach przyjmowałam stanowisko raczej ambiwaletne, ale po przeczytaniu różnych badań dotyczących na przykład mitu depresji poaborcyjnej czy raportów dotyczących rozwoju dzieci wychowanych przez pary jednopłciowe swoje zdanie zmieniłam. Bo tylko krowa nie zmienia swojego zdania, prawda?

To, o czym zawsze staram się pamiętać, to otwarta głowa, dzięki której staram się umieć rozmawiać i to rozmawiać merytorycznie z kimś, z kim zupełnie się nie zgadzam. Niestety, jest jak jest; internet i wszystkie media (a także stojący za nimi ludzie), lubią radykalizm. Lubią schematy, uproszczenia i stereotypy. Łatwiej jest wtedy skonstruować przekaz na temat tego, jak działa świat i sprawić, że ludzie w te czarno-białe barwy uwierzą. Bo nie będą musieli przetwarzać całej gamy szarości, różności i odmienności – wystarczy tylko zapamiętać proste związki przyczynowo-skutkowe. Kto co uważa i kto jest dobry, a kto zły. Skłonienie kogoś do refleksji, krytycznego myślenia i formułowania własnych stanowisk na podstawie wnikliwych analiz jest dużo większym wysiłkiem, a i samo procesowanie złożonych informacji pochłania przecież więcej zasobów poznawczych.

I ja to rozumiem. Po to nasz mózg wykorzystuje schematy, skrypty i stereotypy, żeby oszczędzać swoje zasoby i nie doprowadzić do wyczerpania. Ale nie zawsze tak trzeba działać.

kto tak naprawdę może być feminist(k)ą, a kto nie?

Obserwuję ostatnio dużo głośnych głosów w przestrzeni publicznej, także wirtualnej, które wykrzykują swoje normy i nienormy dla współczesnego feminizmu. Nie kierunki, nie zadania, ale właśnie głosy dotykające kwestii przynależności do grupy społecznej jaką tworzą feministki i feminiści, jakby była to swego rodzaju ekskluzywna sekta, która swoje odznaki daje tylko wybranym. No i ja się z tym kurczę nie zgadzam.

Przykro mi za każdym razem kiedy słyszę, że ktoś, pomimo poglądów wolnościowych i równościowych, poglądów feministycznych, wstydzi się nazywać siebie feminist(k)ą. I wstyd mi jeszcze bardziej, kiedy stereotyp został utrwalony nie przez media, ale przez konkretne osoby, same szczycące się tytułem naczelnych feministek, samozwańczo uprawnionych do nadawania i odbierania tego tytułu. Wstyd mi, kiedy czytam, że przez dany wpis, post czy wypowiedź ktoś „przestał czuć się feminist(k)ą”. Wstyd, bo wtedy cała praca, jaką staram się wykonywać każdego dnia, idzie do kosza. Całe moje udowadnianie, że feminizm jest ważny dla nas wszystkich, dba o każdą mniejszość i stara się walczyć z każdą nierównością, a miano „feministki” bądź „feministy” to nic wstydliwego, wręcz przeciwnie – coś, z czym identyfikują się myślący ludzie, przestaje mieć znaczenie. I wstyd mi, kiedy na moich oczach ludzie zamiast do feministek i feministów się zbliżać, zaczynają się odsuwać.

Ja sama przebyłam długą drogę, żeby nazywać się feministką. Zawsze to określenie kojarzyło mi się z kimś agresywnym i kimś kto nie może grać w jednej drużynie z facetami. To właśnie przez to, że kiedyś tak myślałam, teraz staram się swoimi działaniami pokazywać, że wcale tak nie jest, a obraz nienawidzącej mężczyzn feministki jest wykreowany przez obrzydliwe media. I nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Zazwyczaj kiedy tkwię w swojej feministyczno-pozytywnej bańce wystarczająco długo, przychodzi czas kiedy słyszę, że przemoc ma płeć i jest nią oczywiście płeć męska. Czy ktoś, kto wykrzykuje takie hasła pomyślał, jak może czuć się mężczyzna będący ofiarą przemocy? Czy ten ktoś nie rozumie, że wykrzykując tak obrzydliwe uproszczenia statystyk, robimy to samo, co robi patriarchat, czyli nie pozwalamy facetom być słabymi i wykluczamy jakąkolwiek możliwość ich skrzywdzenia? Bo przecież PRAWDZIWY macho nie mógłby być pobity czy zgwałcony. Prawda? Bardzo bym nie chciała, żeby feminizm o chłopcach zapomniał.

SONY DSC

feministyczna kobiecość

Według mnie, nie ma nic złego ani też antyfeministycznego w kobiecości, która przecież jest bardzo różnie postrzegana. Dla jedynych to czerwone szpilki, dla innych to regularne badania (także u ginekologa/lożki!). Oczywiście, taka fiksacja na punkcie podkreślania „kobiecych wdzięków” (poprzez noszenie szpilek, mocno podkreślonych ust, talii) jest uwarunkowana kulturowo (także, a może nawet i głównie przez patriarchat), ale czy ktoś, kto lubi nosić szpilki i przyznaje, że czuje się wtedy bardziej „kobieco” nie może być feministką? Albo, bardziej łagodnie, czy możemy komuś powiedzieć, że to niefeministyczne? Dlaczego jesteśmy aż tak wykluczający/e?

Dlaczego wolimy wytykać innym osobom wszystkie „niefeministyczne” postawy, albo takie, które po prostu nie zostały zaczerpnięte z nurtu feminizmu (na przykład golenie nóg), zamiast pokazywać, że tutaj jest miejsce dla każdego? Okej, może golenie nóg, pach, czegokolwiek, wywodzi się z presji na idealne ciało, nałożone na kobiety przez patriarchat, ale jeżeli ktoś lepiej czuje się właśnie wydepilowany, to co w tym złego? Naprawdę musi to być powód, żeby wytykać jej/mu patriarchalną opresję i wykluczać? Może lepiej byłoby pokazać, że można żyć i tak i tak? Może lepiej utrwalać pozytywne wzorce – Twoje ciało należy do Ciebie, możesz je wydepilować, możesz go nie depilować. Nic nie musisz, wszystko możesz. To takie proste.

Całe szczęście, spór dotyczący kobiecości i męskości psychologia powoli zakopuje w rowie zastępując te pojęcia terminami „wspólnotowość” i „sprawczość”. Czyli jeżeli jesteś mężczyzną i sam naprawisz kran to czujesz się tak naprawdę nie bardziej męsko (bo byłoby to spowodowane względami kulturowo-społecznymi, także patraiarchalnymi) ale bardziej sprawczo. Czy kobieta sama naprawiająca kran może czuć się bardziej sprawczo przez to? Oczywiście, że tak! Zarówno poczucie sprawczości jak i wspólnotowości są przejawiane przez obie płcie, często w różnym natężeniu, a te różnice wynikają między innymi właśnie z warunków i przyczyn społeczno-kulturowych. Dlatego określenia „sprawczość” i „wspólnotowość” są bardziej równościowe i uniwersalne. No i zdrowsze dla nas, jako dla społeczeństwa.

Po co więc nam podziały na feministki/tów lepsze/ych i gorsze/ych? Wydaje mi się, że z feminizmem jest tak jak z ekologią. Każdy robi i działa tyle, na ile sam/a chce i jest w stanie. I to jest okej. Jesteś wystarczająco feministyczna/y, żeby być feminist(k)ą. To, co robisz, to, jak pracujesz, jak się ubierasz, czym się interesujesz – jest wystarczające. Nie ma feministek i feministów lepszego i gorszego sortu. To nie polityka i nie sekta, żeby obrzucać się gównem. Bardzo bym chciała, żeby ludzie to zrozumieli – tworząc kolejne podziały, pisząc niejasne, kontrowersyjne posty, przez które ludzie czują się gorsi albo wykluczeni – nic nie zrobimy. Nic oprócz uszczuplenia grupy ludzi, którzy chcą zmieniać świat na lepsze. I nie ma na to mojej zgody.

***
Wszystkim zainteresowanym polecam też wpisy na temat:

  • o depilacji włosów >>KLIK<<
  • o tym, czym dla mnie jest kobiecość >>KLIK<<
  • o tym, żebyśmy nie zapominali o chłopcach >>KLIK<<
  • o tym, czemu feminizm jest nam ciągle potrzebny >>KLIK<<
  • o tym, jak krzywdzące jest określenie „jak baba” >>KLIK<<

Tak jak napisałam na początku – wpis na temat tego czy w ogóle feminizm jest potrzebny w 2020 roku jeszcze powstanie. Powstanie także wpis na temat pracy seksualnej. Ale jeszcze nie teraz – to będą obszerne posty i potrzebuje czasu, żeby przeanalizować zgromadzone materiały.

Share This:

Leave a Reply