nie nazywaj się feministką, hipokrytko! | o tym czy feministka może kochać bad boya

Zacznę może od tego, że feminist(k)a może robić to, na co tylko ma ochotę. Jak już sobie to wyjaśnilismy, to przejdźmy dalej:

Gdybym za każdym razem, kiedy ktoś pyta mnie „co feministki sądzą o…” dostawałabym złotówkę, wyjechałabym w tym roku na Malediwy. Bardzo nie lubię tego pytania. Nie dlatego, że jest głupie, ale dlatego, że nie lubię uogólniania, spłycania i postrzegania ludzi jako szarej, jednomyślnej masy. Co innego zapytać co, według mnie, byłoby bardziej feministyczne – zachowanie X czy Y, pogląd A czy B. Ale pytanie mnie o zdanie innych osób? No średnio.

Może dla kogoś to okaże się niemałym szokiem, ale feminizm to nie jest sekta, chociaż wydaje mi się, że tak jest postrzegany i to wcale nie przez małą grupę ludzi. Feminizm, tak jak całe nasze życie, nie jest zero-jedynkowy, nie jest czarno-biały. Są różne odcienie szarości, są osoby, które feminizmu dopiero się uczą. Są osoby, które odrzucają część poglądów, nie zgadzają się ze wszystkim, nie utożsamiają się ze wszystkimi feministycznymi postulatami. Ale to nie znaczy, że feminist(k)ami nie są.

kim jest feministka/feminista?

Feminist(k)a to każda osoba, która walczy o równouprawnienie kobiet i mężczyzn. To bardzo ważne, żeby to podkreślić: feministki nie nienawidzą mężczyzn. Będę to powtarzać aż do śmierci, bo prawie codziennie spotykam się z takim krzywdzącym myśleniem. Feminizm walczy (a przynajmniej powinien walczyć) także o ich, mężczyzn, prawa – do opieki nad dziećmi, która zwykle, z góry przypada kobiecie „bo jest matką”, prawa do tacierzyńskich, do wyrażania swoich emocji, do bycia wrażliwymi i do bycia tymi, którymi chcą być.

Chłopak chce zostać opiekunem dzieci w przedszkolu? Niech będzie! Dziewczynka chce być astronautką? Proszę bardzo! Kiedy ktoś prosi mnie, żebym krótko powiedziała o co chodzi w tym całym feminiźmie, to mówię, że chodzi tu o prawo wyboru. Po prostu. To dużo prostsze niż prawicowe teorie spiskowe, pokazujące feministki jako bandę agresywnych kobiet starających się o wysłanie wszystkich mężczyzn (i ich praw) w kosmos.

Ty się zmieniasz, a Twoje poglądy razem z Tobą – to zdrowe i normalne

Moje poglądy od liceum czy nawet gimnazjum stopniowo ewoluowały. Dlatego, że dojrzewałam, dlatego, że chłonęłam wiedzę i kulturę i uczyłam się – i dalej się uczę – być dobrym człowiekiem. Kiedy protestowałam podczas Czarnego Poniedziałku w 2016 roku wcale nie byłam za aborcją. Ale protestowałam, krzyczałam, płakałam, bo byłam za to za prawem wyboru. Byłam za tym, żeby kobiety miały bezpieczny, swobodny dostęp do pigułki po – bez recept, bez klauzuli sumienia.

Teraz, po tym, kiedy dużo czytałam na temat tzw. „depresji poaborcyjnej”, na temat statystyk dotyczących korelacji dostępności legalnej „aborcji na życzenie” i faktycznej liczby wykonywanych zabiegów, jestem dalej za wolnym, nieograniczonym wyborem. Jestem za, bo nie chcę cierpienia i piekła kobiet, jestem za, bo nie chcę aborcyjnych podziemi, jestem za, bo jestem przyszłą psycholożką i jestem świadoma tego, jak bardzo kobietom potrzebne jest wsparcie w ich decyzyjności – ale najpierw tę decyzyjność trzeba im pozwolić mieć.

Kolejny przykład – jakiś czas temu nie byłam także za adopcją dzieci przez pary homoseksualne. Ale moje nastawienie się zmieniło, kiedy zaczęłam czytać badania, interesować się empiryczną stroną tej sprawy. A teraz jestem gotowa walczyć o prawa adopcyjne dla osób LGBT+. Kilka lat temu nie myślałam w ogóle o feminatywach (żeńskich końcówkach, odpowiednikach dotyczących np. nazw zawodów, wpis o feminatywach tutaj: >>KLIK<<) i nie zwracałam na to uwagi. Dzisiaj jestem zdania, i mówię to jako humanistka, jako osoba kochająca słowa, że język w dużej mierze kształtuje naszą rzeczywistość i doskonale obrazuje, jakie jest społeczeństwo, które się nim posługuje. Kobiety nieobecne w języku są kobietami nieobecnymi w realnych, rzeczywistych i konkretnych sektorach społecznych. Po prostu.

Po co to wszystko piszę? Piszę to dlatego, bo wiem, że wśród feministek i feministów są tacy, którzy nie zgadzają się ze wszystkimi, nazwijmy to, feministycznymi postulatami. Wiem, że są tacy, którzy nie chodzą na marsze i protesty, bo nie utożsamiają się z często radykalnymi wykrzykiwanymi hasłami przez megafon. Wiem, że są tacy, którzy walczą o równość, ale boją się określenia „feminizm”, „feminista”, „feministka”, którzy nie do końca uważają, żeby używanie feminatywów było ważne albo w ogóle potrzebne. I co?

Różnimy się, nie musimy się we wszystkim zgadzać, nie musimy od wszystkiego popierać! Życie to proces, podczas którego stopniowo wdrażamy zmiany w swoich poglądach czy zachowaniu. Ważny jest główny cel: to, żeby wszystkim – niezależnie od płci, koloru skóry, orientacji, wyznania religijnego – żyło się razem dobrze. Bo mamy jedno życie i jedną planetę, którą musimy ze sobą dzielić.

jestem hipokrytką

Po tym, jak wybuchła moja miłość do hiszpańskiego serialu La Casa De Papel („Dom z papieru”) o napadzie na mennicę i po moim oświadczeniu, że jestem całkowicie zakochana w jednym z bohaterów – Berlinie – dostałam kilka wiadomości, mówiących mi, że jestem hipokrytką i nie mogę nazywać się feministką. Bo serialowy Berlin to gnój, seksista i gwałciciel. Bo jak ja mogę tą swoją miłością do fikcyjnej postaci zdradzać feministyczne ideały?!

W tej jednej chwili została przekreślona cała moja codzienna praca i walka z seksizmem i dyskryminacją. Przestało mieć znaczenie to, co robię, na co poświęcam swoje długie godziny, przestały się liczyć realne działania, bo miałam czelność ogłosić, że moim crushem jest serialowy egoistyczny dupek! Śmieszne, nie? No cóż, serce nie sługa – nic na to nie poradzę.

Wiecie co? Znam feministki, które na co dzień walczą o prawa kobiet, ale są przeciwne parytetom. Feministki nie popierające prawa do aborcji na życzenie. Feministki lubiące się depilować i niechcące zapuszczać włosów na nogach czy pachach. Znam feministki, uważające, że feminatywy nie są ważne i nie mają nic przeciwko, kiedy nazywa się je „prawnikiem” a nie „prawniczką”. Feministki-kapitalistki i feministki, które w codziennym życiu są silnymi babkami, prezeskami wielkich firm, a w łóżku lubią być uległe i lubią wykonywać polecenia (najczęściej wydane przez mężczyzn/ę) (nie, to dalej nie jest zaprzeczenie feminizmowi i uleganie patriarchalnej presji! To fantazje i preferencje seksualne na miłość boską, które pomagają w osiągnięciu satysfakcji!).

Znam feministki, które są lub były w toksycznych związkach i które pomimo walki o prawa kobiet, o równouprawnienie, o siłę dla innych babek, nie umiały się z takiej relacji wydostać. I znam też takie feministki, które zakochują się w serialowych, seksistowskich gnojkach.

I mimo tych rzeczy, które mogą wydawać się dla kogoś kośćmi niezgody, wszystkie te feministki, co może część z Was zaskoczyć, DALEJ są feministkami i nie nasza robota, żeby im nie tylko ten tytuł, ale to samookreślenie, część tożsamości, zabierać.

Z feminizmem jest trochę jak z ekologią czy weganizmem / wegetarianizmem. Zawsze znajdą się osoby, które udowodnią ci, że robisz za mało, że mógłbyś/mogłabyś robić więcej i bardziej się starać. Że nie jesteś p r a w d z i w y m ekologiem, bo coś tam. Ktoś nie je mięsa? No to mógłby od razu zrezygnować z nabiału i wszystkich produktów odzwierzęcych. Sprząta lasy, ale kupuje mleko w plastikowych butelkach? Mógłby kupować w szklanych, bo plastik taki fe. Ogranicza mięso do 1-2 posiłków w ciągu tygodnia? Mógłby wyeliminować je całkowicie, bo emisja gazów cieplarnianych. I tak w koło Macieju.

To właśnie dlatego nasza polska samoorganizacja działa średnio – bo zamiast zachęcać, pokazywać plusy, mówić, jakie to łatwe żeby wdrażać zmiany w codziennych czynnościach, w myśleniu i działaniu, wytykamy paluchem wszystkie niedociągnięcia.

Uczyłeś się dużo i z kartkówki z przyrki dostałeś 4+? No wiesz, mogłoby być 5.

Feminizm, całe szczęście, nie jest na ocenę i niczyj to jest interes, żeby przejmować się tym, na ile % dana samozwańcza feministka jest faktycznie p r a w d z i w ą feministką. Dla mnie feminizm, to aktywne działanie na rzecz innych (i samej siebie). To umożliwianie wyboru, likwidowanie presji, wspieranie i motywowanie. Każdy i każda robi tyle, ile może, ile potrafi i na ile chce się zaangażować. I to jest jak najbardziej w porządku!

Po tym, jak napisałam, że wzdycham sobie do serialowego Berlina, napisało do mnie sporo dziewczyn. Pisały, że są feministkami, ale często kochają się w badboyach i wstydzą się do tego przyznawać (!?), bo wiedzą, że to może być odbierane jako hipokryzja, a serce nie sługa. Pisały, że fajnie, że nie wszyscy lubią tylko tych dobrych i prawych. Pisały, że w końcu ktoś je zachęcił, dał odwagę, do tego, żeby się nie przejmować takimi głupotami.

Mam 21 lat i to, w kim się podkochuję w serialu powinno mieć naprawdę marginalne znaczenie, a wyszła z tego niezła drama. Więc z tej okazji, życzę wszystkim, żeby uczyli się feminizmu, ale nie zmuszali się – ani innych – do czegokolwiek. Nie czuli presji, ale byli otwarci na inne zdania i poglądy. Dużo czytali, zwracali uwagę na źródła i edukowali się i działali. Bo tak naprawdę to jest wartością feminizmu – feministki i feminiści, którzy chcą zmienić świat na lepsze. A nie to, kto kogo kraszuje – nawet w serialu (czujecie, jak bardzo abstrakcyjne to jest?).

PS Moją ulubioną postacią kobiecą z La Casa De Papel jest Nairobi, która odważnie przejmowała stery ogłaszając matriarchat, ale to już nikogo nie interesowało, skoro kocham się w parszywcu 😉 Kto jeszcze nie oglądał – zachęcam, w piątek wychodzi trzeci sezon!

PS2 DZIĘKUJĘ IDZE ZA TO WSPANIAŁE NASZE WSPÓLNE ZDJĘCIE!

Share This:

Leave a Reply