ja też czasami zawalam | czy i jak zdrowy jest fuckup?
Pewnego czwartku siedziałam sobie w zielonym fotelu na jednym spotkaniu Trójmiejskiego FuckUp’u. To był mój pierwszy raz, tak jak wielu innych ludzi wokół mnie, którzy wiercili się jak małe norki, podekscytowani przed „antycoachingiem” (który, notabene, momentami okazuje się być lepszym coachingiem, od tego pierwotnego). W pewnym momencie na płachcie rzutnika wyskoczył slajd, niby cytat z Konfucjusza: „Mądre pomysły przychodzą, jak już coś spierdolisz”. Trochę bardziej wulgarna wersja „Polaka po szkodzie”, ale w sumie sens ten sam.
Błędy (z) Meksyku
„FuckUp Nights” są globalnym ruchem, który narodził się w 2012 w Meksyku. Idea przyznawania się do swoich niepowodzeń, czy, jak to czasami bywa, istnych życiowych porażek, spodobała się na tyle, że spotkania FUN’u obecnie odbywają się w ponad 140 miastach w 50 krajach na całym świecie. Spotkania, odbywające się m.in. w Trójmieście czy Warszawie, to nie tylko słuchanie przestróg, ale także przyjazny, fuckup’owy networking przy zimnym piwie. Ludzie rozluźniają się, kiedy nie muszą być idealni, a w zamian mogą pobyć po prostu szczerzy – i tym sposobem komuś zupełnie obcemu opowiedzieć historię, która kiedyś prawie skreśliła jego życie. Wedle zasady: „opowiem Ci o moich błędach, żebyś Ty ich nie powtórzył”.
Pozwól sobie na wpadki
Pamiętam, że jak byłam mała to czytałam książkę o chłopcu, który chciał opuścić dom rodzinny. Matka, służba domowa i wszyscy wokół zasypywali go życiowymi poradami, coby młodzieniec nie pogubił się w samodzielności, na którą się pisał. Kiedy wszyscy już go pożegnali, a chłopiec był gotowy do drogi, podszedł do niego jego ojciec i poradził mu, żeby nie bał się popełniać błędów i – co było dla mnie, jako małej dziewczynki, bardzo szokujące – żeby popełniał ich jak najwięcej! Ojciec wytłumaczył, że od wpadek nie da się uciec, każdy musi swoje przeżyć i wyciągnąć z tego wnioski.
Niepowodzenia kreują nas czasem bardziej niż sukcesy. To dzięki nim możemy nauczyć się wstawać, otrzepywać kolana i iść dalej. Niemożliwe jest być przez całe życie zamkniętym w złotej kuli sukcesu, kompletnie oderwanej od rzeczywistości. Szczerze przyznając się do porażek, pokazujemy, że: tak, nie jesteśmy doskonali. Ale doskonale zdajemy sobie z tego sprawę!
Czasem porażka może mieć większy i lepszy wymiar dla nas, niż moglibyśmy się tego spodziewać. Przecież nie jesteśmy w stanie przewidzić skutków wszystkich decyzji, które podejmujemy teraz. Może coś, co wydaje nam się początkiem sukcesu, będzie zalążkiem ruiny? A to, co skreśliło nasze plany i zdzieliło z mokrej szmaty w pysk, będzie dla nas wyznacznikiem najlepszej drogi? To przecież Leonard Cohen twierdził, że:
There’s a crack in everything. That’s how the light gets in
(We wszystkim jest pęknięcie. To miejsce, którędy wpada światło)
A my chcielibyśmy być nieskazitelni. Tylko ze słusznymi wyborami na koncie. Bez zmarszczek, rozstępów i błędów. Superbohaterowie świata, nieznisczalni tytani, pieprzeni perfekcjoniści.
Czasem zawalam
Ja bardzo lubię popełniać błędy. Naprawdę. Lubię je robić i później się z nich śmiać. Chociaż, zgodnie z zasadą no mistakes, only little happy accidents, nie traktuję ich jako swoich porażek. Moje spotkania redakcyjne zawsze są opatrzone śmiesznym „incydentem”, który prawdopodobnie zdarzył się na drodze moich przygód w komunikacji miejskiej. Lubię się z siebie śmiać, bo mam do swojej osoby dystans. I dlatego, że czasami dobrze jest wyjąć kij z tyłka.
Wpadłam w małą panikę, jak w pułapkę zastawioną przez jakiegoś podstępnego perfekcjonistę, kiedy doszło do mnie, że wtorkowego wpisu nie będzie. Wpadłam w panikę kiedy jakiś rok temu pierwszy raz nie dotrzymałam deadline’u, wpadam w panikę kiedy się spóźniam i kiedy idzie coś nie po mojej myśli. Ale chyba mam prawo czasami zawalać? Bo jestem chora, bo się nie czuję, bo autobus się spóźnił. I bo jestem tylko człowiekiem, a nie superbohaterem.
Nie chcę być perfekcjonistką. Nie chcę czaić się tylko na własne potknięcia, żeby potem się załamać, położyć z płaczem i myślami, że jednak to jestem do dupy, nic nie umiem i w ogóle beznadzieja. Nie chcę oszukiwać siebie i innych, że daję sobie radę, jak nie daję. Tak naprawdę bardzo daleko mi do ideału: nie gotuję, otaczam się bałaganem, dość często zaniedbuje znajomych, nie mam za grosz orientacji w terenie, jestem wulkanem emocji. I co z tego? Pracuję nad swoimi wadami, ale to nie znaczy, że mam nie lubić swoich niedoskonałości i decyzji, które ktoś z zewnątrz, mógłby ocenić jako błędne. Bo wiem, że także dzięki nim, jestem tym, kim jestem. I czuję się z tym super.
Gwidon
14 kwietnia, 2017 at 10:54 amBardzo dobry artykuł. Zresztą nie tylko ten, przeczytałem wszystkie i jestem pod wrażeniem „dojrzałości pióra ” . Wierzyć się nie chce,że nie masz jeszcze 20 lat .
Wracając do Ja też czasami zawalam myślę,że ludzką rzeczą jest padać . Padać, zawalać, nie dotrzymać terminu, umowy, ale liczy się styl i czas w jakim ” z padłych wstaniemy ” . Życie to taka piękna gra 🙂
Życzę Ci wielu dobrych tematów i jeszcze więcej najlepszych, wiernych czytelników .
Pozdrawiam serdecznie
barbgrabowska
15 kwietnia, 2017 at 5:42 pmparental: you’re doin it right
Snow
16 kwietnia, 2017 at 2:18 pmBardzo dojrzałe podejście, świetnie się czyta.
Pozdrawiam
Natalia
16 kwietnia, 2017 at 2:41 pmKażdy z nas czasami zawodzi to normalne. Każdy musi również upaść i się podnieść. Wyciągnąć tego cenną lekcję i iść dalej.
Zamaszyście Podpisana
16 kwietnia, 2017 at 6:06 pmW życiu trzeba się kilka razy porządnie wywrócić, żeby sprawdzić swoje wszelkie umiejętności i predyspozycje do wstawania. Poza tym bez praktyki, nie będziemy umieli się wówczas podnosić z klasą, nie?:>