kraków na weekend – pomysł na city break! | co robić, gdzie zjeść? | garść praktycznych wskazówek i WASZE polecenia

Co jakiś czas czuję, że nie mogę dalej siedzieć w jednym miejscu i musze zmienić powietrze chociażby miałaby to być zmiana z czystego, morskiego na takie, od którego ludzie codziennie się duszą smogiem. I tak padło na dawno nieodwiedzany przeze mnie Kraków – miasto, do którego jeździłam jako dziecko w rodzinne odwiedziny.

To była druga wycieczka do Krakowa w moim życiu nie licząc tych rodzinnych – pierwsza była kiedy skończyłam osiemnaście lat i przyjechałam tu na tatuaż (o tym wpis tutaj >>KLIK<<). Tym bardziej byłam podekscytowana i zrobiłam porządny research, bazując na masie polecajek od Was, za które dziękuję!

Zanim zacznę spis wszystkich polecajek i antypolecajek (bo takie też się znajdą!) to powiem, że Kraków to bardzo specyficzne miasto, które (prawie) NIGDZIE nie ma świateł przed przejściami dla pieszych. Całe 5 dni bałam się o swoje życie, ale wychowała mnie krakowska ulica i teraz już wiem, że jak chcesz – to idziesz. Tak Krakowianie chodzą, serio! Chcesz? Idziesz. Podstawowa zasada. Nie czekasz, po prostu ruszasz. Druga zasada – wszędzie jeździ tramwaj 18. Wydaje mi się, że to jedyny tramwaj, jaki tam mają (no dobra, miałam jeszcze przelotną przygodę z trójką, ale to naprawdę epizod!). Także jeżeli będziecie kiedyś w Krakowie, wsiadajcie w 18-stkę śmiało, ona Was dowiezie nawet do Kazimierza (taki żarcik – chodzi o miasto, hehehe).

Dobra, żarty na bok. Zajmijmy się poważnymi rzeczami.

gdzie zjeść?

No dobra, spójrzmy sobie prawdzie w oczy. Czas zacząć od spraw najwyżej wagi – od jedzenia. Dostałam naprawdę dużo różnych poleceń, z większości nie skorzystałam (i przez brak czasu i przez brak miejsca w żołądku), ale udało mi się zjeść w paru fajnych miejscach. Resztę poleceń – tych niesprawdzonych, umieszczę na końcu wpisu, być może ktoś skorzysta i sam sprawdzi 🙂

W odpowiedziach na instagramie królowało jedno miejsce – Vegab. Vegab, jak się pewnie domyślacie, to wegański kebab, który cieszy się sporą popularnością u krakowian – staliśmy w piętnastominutowej kolejce i lokal przez większość czasu był pełny lub prawie pełny. Nie sposób się temu dziwić – jedzenie było naprawdę dobre i zasmakowało także mięsożercy (ba, nawet napełniło wiecznie-łaknący żołądek na pół dnia!). W Vegabie można zamówić albo tytułowy wegański kebab (w różnych smakowych wariantach) albo wege hot doga. Do tego serwują także frytki (belgijskie albo z batatów) i pyszną lemoniadę (jest nawet arbuzowa czy rabarbarowa!). Piwko też jest dostępne. Jednym słowo – warto swoje odstać, naprawdę fajna szamka!

Moim ulubionym jedzeniowym miejscem w Krakowie stała się Pizzatopia – nietypowa pizzeria na Szewskiej. W swoich zasadach bardzo przypomina Subwaya – nie ma kart, a goście sami, krok po kroku, wybierają sobie składniki (od rodzaju ciasta przez sery, wędliny, warzywa i sosy/oliwy). Mój zachwyt nie jest spowodowany tylko tym, że w Pizzatopii można dowolnie skomponować swoją pizzę, ale też tym, że 1) pizza może być wegańska (mają wegańską mozzarellę), 2) na pizzę czeka się 3 minuty (serio!) i jest naprawdę dobra, 3) obojętnie jakie i ile składników się wybierze – cena zawsze jest taka sama i wynosi 25 złotych. pizze są nie okrągłe ale owalno-prostokątne i naprawdę napełniają brzuchy. Dwoma słowami: punkt obowiązkowy.

antypolecajka jedzeniowa

To, czego raczej nie polecam, to azjatycka knajpka KU KU Taiwanese Breakfast & Noodle. Być może to my się nadzialiśmy, ale po wizycie byliśmy średnio zadowoleni. Wiem, że w takich miejscach najczęściej trudno o dobrą komunikację i wydaje mi się, że właśnie to zawiodło. Zamówiłam makaron z owocami morza, wcześniej pytając co wchodzi w te owoce. Okazało się, że krewetki, kalmary i małże – poprosiłam panią o to, żeby małż nie było. Moi kompani zamówili zupę na wywarze z krewetek i ryb z makaronem. Koniec końców dostałam makaron z kalmarami i ośmiornicami (owoce były okropnie twarde), a zupy przybyły… z mielonym mięsem na spodzie misek. Jedna z zamawiających – moja kuzynka – nie je mięsa (ale je ryby i owoce morza) dlatego było to dla niej nie do przejścia. W karcie informacji o pływającym mięsie nie było.

gdzie na śniadanie?

Śniadania chcąc nie chcąc jedliśmy na mieście i przyznam szczerze, że żadne nas nie zachwyciło.

Pierwsze śniadanie zaliczyliśmy w Charlotte, francuskiej sieci kawiarni śniadaniowych. Ogromnym plusem Charlotte jest to, że śniadania serwują cały dzień, a minusem to, że jest to jednak sieciówka, których przy takich wypadach staram się unikać. Ale szukaliśmy czegoś na szybko i czegoś co nie do końca zaboli nasze portfele. Bardzo duży wybór – jest nawet takie śniadanie, które w swoim zestawie ma także kieliszek wina musującego (na plus!)! Ale wybrałam taką opcję, w której moje grzanki (z jajkiem i cukinią) były tak twarde, że prawie połamałam zęby przy jedzeniu brzegów tostów. Jednym słowem – fajnie, ale nic specjalnego. Co innego, jeżeli ktoś uwielbia francuski klimat i chce poudawać, że jest w Paryżu. Moim zdaniem – nie do końca uważam, że warto czekać w tych długich kolejkach, żeby tam zjeść.

Śniadanie w Charlotte

Drugiego dnia zjedliśmy w często polecanym Rannym Ptaszku. Minusem RP jest na pewno baaardzo ograniczona liczba miejsc, co naprawdę przeszkadza biorąc pod uwagę jak dużo ludzi jada tam śniadania. Jak już udało nam się usiąść to było naprawdę okej – jedzenie bez zarzutu, wszystko wszystkim smakowało, kawa pyszna. To podobno krakowski klasyk na śniadanie, dlatego jeżeli szukacie czegoś fajnego – na pewno warto zajrzeć. Ranny Ptaszek serwuje śniadania do 16, więc każdy zdąży 😉

Byliśmy w Wesołej (o czym też później) i wyszło nas to bardzo drogo (dwa śniadania z kawą to około 70 złotych). Jedzenie było bez szału, ale muszę przyznać, że dobre. Bardzo dużo ludzi (podobno to znane i lubiane miejsce, chociaż w ostatnim czasie trochę się „zepsuło”).

antypolecajka śniadaniowa

Największym śniadaniowym rozczarowaniem okazała się Orzo People Music Nature Kraków. No więc zaczynamy festiwal narzekań: skusił nas pomysł, który kręci biznes także w Aioli czyli zasada, że od poniedziałku do piątku do każdej kawy śniadanie jest za złotówkę. W wielkim skrócie: kolejki ogromne, 3/4 lokalu niedostępna na czas śniadań, obsługa do bani, całkowicie niezainteresowana usadzeniem ludzi (nawet na wolnych miejscach w „dostępnej” przestrzeni”), kelnerom i kelnerkom nie zależy na zadowoleniu klienta, nie mają pojęcia o aktualnej ofercie, nie dzielą rachunków.

Plusem jest przestrzeń – piękny wystrój lokalu, dużo roślinności, „instagramowe” opcje w karcie (czarne latte z węglem aktywnym, czarne burgery). Orża reklamuje się jako knajpa bardzo ekologiczna, ale mimo to wszędzie gdzie tylko mogą wpychają (eko)słomki, które mogłyby być dostępne tylko, kiedy jest taka potrzeba. Jeżeli ktoś chce przeczytać dokładny opis tego, czemu tak bardzo mi się tam nie podobało, zostawiam go na dole w kursywie i inną czcionką. Niezainteresowanych zapraszam do ominięcia kursywy i przejścia do kolejnych poleceń.

Przyszliśmy i stanęliśmy w dużej kolejce, z której stopniowo rezygnowały kolejne wkurzone osoby. Nie dlatego, że trzeba było swoje odstać, ale dlatego, że cały ogródek restauracji i lwia część lokalu była WOLNA! Okazało się, że ta przestrzeń po prostu jest wykluczona ze śniadań. Straszna głupota, bo ludzi mnóstwo, więc można byłoby zatrudnić więcej personelu (o ile problem jest właśnie z tym) i pozwolić ludziom zjeść. Potem wyszła kolejna rzecz - staliśmy w nieruchomej kolejce dlatego, że nikt z obsługi się nami nie interesował i nie zapraszał do mnóstwa wolnych stolików (z przestrzeni dedykowanej śniadaniom). Samemu także nie można było sobie przydzielić miejsca, więc czekaliśmy aż "ktoś wyżej" przyjdzie i łaskawie pozwoli nam usiąść obok. 
Kiedy już usiedliśmy, okazało się, że obsługa jest tragiczna. Całkiem niekomunikatywna, niezainteresowana klientem, bez podstawowej wiedzy na temat aktualnej oferty. W jednym śniadaniu była opcja wyboru mięsnego chorizo albo wege kiełbasy, więc w swojej opcji poprosiłam, żeby zamiast bekonu i chorizo zawartego w zestawie otrzymać właśnie coś wegetariańskiego, ale okazało się, że nie ma takiej możliwości. Nie zaproponowano mi nic w zamian, tylko ogołocono moje śniadanie z dwóch mięsnych dodatków. Okej, zdarza się, chociaż pracowałam w gastro i zawsze uczono nas, żeby próbować klienta zrozumieć i zrobić tak, żeby nie był stratny (nie chcesz w swoim zestawie mięsa, za które płacisz, to damy ci więcej warzyw) - ale dobrze, nie każdy musi mieć taką politykę. Zjadłam więc 2/3 śniadaniowego zestawu. Trochę średnio.
Potem nasze domówienie lodów (które okazały się wiedzą tajemną, bo chociaż były w karcie dwie osoby musiały przejść się o nich dowiedzieć więcej, a tylko jedna z nich do nas wróciła) zostało zignorowane i chociaż czekaliśmy na nie dobry kwadrans - nikt nic nie przyniósł (na rachunku także ich nie było. Zdarza się zapomnieć, prawda? Więc poprosiliśmy o rachunek, dzielony na trzy, ale okazało się, że pan kelner nie może tak zrobić. Bo nie, i tyle. Bo tak się rozlicza i musimy zapłacić razem. No cóż. 2/10.
Wejście do MOCAKu

gdzie na kawę?

Na kawkę wybraliśmy się do także gromko polecanej przez Was Cafe Magii – ulokowanej blisko Starego Rynku. Magia ma swój klimat, jest trochę schowana, z sufitu zwisają długie paprocie. Można posiedzieć i porozmawiać albo popracować z laptopem (tak, to stąd właśnie pisałam ten wpis!).* W karcie mają nie tylko napoje ciepłe i alkohole, ale też jedzenie. Tu mała uwaga – porcje są naprawdę duże (przynajmniej wrapów!) i nie ma żadnego problemu, żeby mięso zamienić na jakiś inny wegetariański składnik, samo jedzenie smaczne! W Magii wypiłam bardzo dobry koktajl z sokiem z grejfruta, sokiem z cytryny, miodem i imbirem (tu kolejna uwaga: z automatu dają plastikowe słomki!).

Pyszna kawa była też w Wesołej – kawiarni śniadaniowo-lunchowej, o której wspominałam wyżej. Śniadanie średnio nas zadowoliło, za to kawa bardzo dobra, chociaż każdą (zamówiliśmy cappucino, latte i białą) robią tak samo. Polecam bardzo wziąć z syropem klonowym, chyba, że nie lubi się słodkiej – wtedy albo nie brać albo poprosić o połowę porcji. Pychota. Wesoła jest blisko dworca głównego, więc kawkę można zgarnąć nawet w podróż (albo na samym początku naszej przygody z Krakowem!)

gdzie na piwo/na drinka?

Na drinka zabrali nas lokalsi i zaprowadzili do pubu Dym. I tak urodził się nasz #krakowskiklasyk czyli specjał lokalu – Kawior, drin z kruszonym lodem, syropem imbirowym (!!), sokiem z cytryny i wódką (uwaga – cenowy hit: 8 złotych!).

Jednym z najbardziej znanych miejsc do wyskoczenia na piwko jest Dolnych Młynów. Można to trochę porównać do ulicy Elektryków w Gdańsku, z tymże to porównanie jest bardzo naciągane – Dolnych Młynów nie ogranicza się do jednej ulicy i jest dużo więcej knajp wokół. To stało się jednym z moich ulubionych miejsc – pełno ławek rozstawionych na ulicy, wokół lampki i świecące bary. Gwar ludzi i muzyka. My akurat siedzieliśmy w Lastriko (w którym dzień później leciało Bella Ciao!), ale jest naprawdę duży wybór miejsc, w których można usiąść. Bardzo polecam!

Zaliczyliśmy jeszcze Cubano – klub z muzyką głównie w stylu latino. Jeżeli ktoś lubi takie rytmy i ma ochotę na tańce-hulańce – to właśnie tam!

Ogródek „Dymu”

co zwiedzić? co zobaczyć?

Rynek krakowski i Wawel wydają się (zbyt) oczywistymi punktami, żeby tutaj o tym wspominać. Przede wszystkim – spacer po Kazimierzu! Na Kazimierzu znajduje się dzielnica żydowska z niepowtarzalnym klimatem. Wokół pełno żydowskich knajpek i kawiarni, wszystkie budynki opisane są w jidysz. Jedna szczególnie skradła moje serce – Cheder Cafe. Jeżeli będziecie w okolicy – zajrzyjcie koniecznie.

Kolejnym obowiązkowym punktem w Krakowie jest spacer nad Wisłą (albo rejs statkiem po Wiśle!). Kładka Bernatka robi ogromne wrażenie – na całej jej długości zawieszone są rzeźby, a na poręczach wiszą miłosne kłódki zawieszone przez zakochanych.

Kładka Bernatka

Pięknym miejscem z dala od turystycznego gwaru (ok 20 minut spacerem z Kazimierza), jest Zakrzówek, nazywany „małą Chorwacją”. Zakrzówek to zalany kamieniołom, jezioro gdzieniegdzie o czystej, turkusowej wodzie, otoczony pięknymi, białymi, skalnymi klifami. Widoki niesamowite, zaraz obok mieści się Park Skały Twardowskiego. Naprawdę, coś niesamowitego – zdecydowanie warto (chociaż do 2021 roku oficjalne wejście jest zamknięte ze względu na prowadzone prace budowlane.)

trochę kultury!

Byliśmy też w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, żeby zobaczyć wystawę Krzysztofa Gonciarza (a raczej „wystawę Krzysztofa Gonciarza” – bo prawda jest taka, że wkład Krzysia, jak się okazało, był naprawdę minimalny) Tokio24. Sama wystawa składała się z trzech sal. Jedna z nich, najmniejsza, prezentowała neony. W drugim, środkowym pomieszczeniu, stał ogromny wygięty ekran, na którym leciał zapętlony w kółko 20 minutowy film nakręcony przez Gonciarza (bez narracji, jedynie ujęcia miasta). W ostatniej sali były różne wizualne efekty, które we∂łyg mnie fajnie było zobaczyć. Podziwiam Krzysia (jak pewnie większość twórców internetowych) za to co robi i jak robi, więc naprawdę fajnie było to zobaczyć – w końcu nie każdy ma swoją wystawę! Szkoda tylko, że, tak jak mówiłam, wkład Goncia w to wszystko był marginalny – „jego” były jedynie puszczane, zapętlone ujęcia. Wystawę można zobaczyć do 29 września.

Samo muzeum Manggha ma niesamowitą bryłę, która bezpośrednio nawiązuje do kultury dalekowschodniej. Chociaż pozostałe wystawy („Kodomo No Kimono – kimona dziecięce z kolekcji Kazuko Nakano” i „Sztuka konserwacji malarstwa japońskiego” – obie czynne do 25 sierpnia) nas nie zachwyciły, to na pewno Mangghę warto zobaczyć dla jej architektury. W muzeum jest też bardzo klimatyczna kawiarnia z tarasem na Wisłę serwująca nawet śniadania (dajcie znać, jeżeli ktoś miał okazję tam jeść!). Fajną gratką była wystawa „Tokio. Smok i Smok” (czynna do 29 września) dotycząca mangi i japońskiej popkultury.

Odwiedziliśmy także MOCAK, Muzeum Sztuki Nowoczesnej, w którym ostatnio byłam 3 lata temu. I znów – sentyment pozostał, ale wystawy czasowe są po prostu kiepskie. „Natura w sztuce” (czynna do 29 września) nie była niczym zapierającym dech w piersiach, ale dobrze było znów zobaczyć Stanisława Dróżdża i jego „Pojęciokształty” (którego prace ostatnio oglądałam we Wrocławiu – link tu >KLIK<). Moim zdaniem wystawa stała jest dużo bardziej warta zobaczenia. Wenus w śmietniku, buldoga podnoszącego swoją ściętą głowę przed lustrem czy neonową wiatę z napisem „Kunst macht frei” (nawiązującą, oczywiście, do „Arbeit macht frei”) powinno się zobaczyć.

Fajnym aspektem był też niezawodny Krystian Lupa ze swoim „Live Factory 2: Andy Warhol” czyli interaktywną przestrzenią nawiązującą do Lupowskiej sztuki Factory 2 i obejmującą jej scenografię. Jak czytamy na stronie Mocaka: „Odwiedzający MOCAK będą mogli wejść w obszar pracy, dotknąć ścian i mebli, zasiąść na kopii kanapy Warhola i oglądnąć zapisy z warsztatów teatralnych, które poprzedzały powstanie spektaklu.”. Moim zdaniem mocny punkt całej galerii.

inne wpisy, które mogą się Tobie spodobać:

  • Wrocław na weekend >KLIK<
  • co spakować i w małą i w dużą podróż? >KLIK<
  • podstawy podróżowania >KLIK<

***

Naprawdę wspaniale było pojechać do Krakowa. W lato nie ma tam smogu (a przynajmniej jest od dużo, dużo mniej), a turystów też było mniej, niż zwykle podczas sezonu w Trójmieście. Nie każdy musi lubić jeździć do wielkich miast – ale wystarczy wejść w jedną z bocznych alejek, zboczyć z głównego, turystycznego szlaku, żeby znaleźć się w zupełnie innej, kameralnej rzeczywistości. Przez te pięć dni zrobiliśmy pieszo ponad 30 kilometry pieszo, jeździliśmy hulajnogą po Rynku, piliśmy „Kawior” i dużo się śmialiśmy. A ja wypoczęłam i już w pociągu, mając przed sobą 6 godzin jazdy, zabrałam się do pracy, żeby skończyć dla Was ten wpis jak najszybciej, żeby było „na świeżo”.

Tak naprawdę każdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że przejechałam te 600 kilometrów po to, żeby zrobić sobie zdjęcie z maską z Domu z Papieru.

PS Niczego nie żałuję.
PS2 Pozdrawiam wszystkich, którzy na Rynku Krakowskim oglądali jak jeżdżę w stroju i masce hulajnogą. Pozdrawiam też tych, którzy zagadali i tych, którzy śpiewali Bella Ciao jak przejeżdżałam. Kiedy jakiś napad, mordy?

*Jeżeli wyjeżdżacie do Krakowa a macie w planach pracę – w tym miejscu chciałabym polecić Wam Cowork założony przez moich znajomych – Dominikę i Oskara! Cowork Mrowisko to miejsce stworzone prosto z serducha i wiem, że dbają tam o każdy, najmniejszy nawet szczegół. Linkuję Wam tutaj, jeżeli szukalibyście dla siebie biurka – >>KLIK<<.

O tutaj:
Dodam Wasze polecenia, niesprawdzone przeze mnie, które być może ktoś inny sprawdzi. Ale to wtedy, kiedy będę miała chwilę, żeby je wszystkie spisać i podzielić na kategorie 🙂

Share This:

Leave a Reply