urlop w Małopolsce | co zwiedzić? Ojcowski Park Narodowy, Babia Góra, Myślenice + nasze fuckupy

Tak, jak pisałam w poprzednim wpisie, nikt raczej nie rozumiał naszej decyzji o wyjeździe do Myślenic na urlop. Nawet my sami. Ale chodziło o wypoczęcie, relaks, wyjechanie daleko i zobaczenie fajnych rzeczy. Po przygodach z drogami w Myślenicach, przeżyliśmy swoje i zabraliśmy się za zwiedzanie.

punkt 1: Myślenice + Dobczyce

Zaczęliśmy od oglądania okolic. To, że przeżyliśmy jakieś nieporozumienie związane z wieżą widokową i obserwatorium astronomicznym nie zdemobilizowało nas i pojechaliśmy do centrum Myślenic popatrzeć jak wygląda rynek. Rynek, na planie prostokąta, trzyma w sobie fontannę „Tereskę” w formie żelaznego pomniku kobiety i pomnik świętego Floriana. Rynek w Myślenicach niestety cały jest wybrukowany i stanowczo brakuje tam zieleni.

Kawałek dalej od Myślenic znajdują się Dobczyce – razem z Jeziorem Dobczyckim, zamkiem dobczyckim i skansenem. Wyjechaliśmy z myślą o poszukaniu wypożyczalni kajaków i wykąpaniu się w jeziorze, ale na miejscu okazało się, że istnieje tam bezwzględny zakaz kąpieli (#fuckup). Za to zwiedziliśmy średniowieczny Zamek a we mnie obudził się historyczny świr. Pierwsze źródła wspominają o tym zamku już w XIV wieku. Wszyscy, którzy kojarzą z historii bunt wójta Alberta w Krakowie (1311 rok) powinni być zainteresowani tym, że w tym czasie król Władysław I Łokietek właśnie w Dobczycach wydał dokument pozbawiający dóbr zbuntowanych mieszczan krakowskich. Na pewno warto to zobaczyć, pomimo kiczowatych lalek wystawionych w oknach na wejściu.

Obok Zamku znajduje się mały skansen, którego nie odwiedziliśmy, ale dla fanów takich atrakcji może być to interesujące.

punkt 2: Ojcowski Park Narodowy

Przyznam się, że od dawna chciałam pojechać do Ojcowskiego Parku Narodowego. Jakoś takie formy skalne są według mnie magicznie inspirujące. Uwielbiam patrzeć tak na naturę, jak na niesamowity żywioł, który potrafi wyłuskać z siebie tak wspaniałe rzeczy.

Pojechaliśmy do Ojcowskiego Parku Narodowego od jego południowej strony, zaparkowaliśmy samochód, zapłaciliśmy za cały dzień postoju (10 złotych) i zapytaliśmy o drogę. Babka poradziła nam żółty szlak, jako ten bliżej natury, spokojniejszy i, jakby to powiedzieć, „off the bit ten track”. No to poszliśmy, wcześniej jeszcze zapytaliśmy ile minut drogi dzieli nas od jakiejś knajpy (podobno 40) i wyruszyliśmy. I uwaga, bo to będzie niezły #fuckup.

Szliśmy polem. Nawet niezbyt urodziwym, wysokim polem, bo łagodnych ścieżkach od kół samochodu. Wszystko się zgadzało – żółty szlak, przed siebie. No to idziemy. Śmierdziało nam coś i czuliśmy, że coś jest nie tak (tak, jakby po naszej lewej był Ojcowski, a my jak frajerzy idziemy za płotem). Po jakimś odcinku spotkaliśmy na naszych śladach po kołach wielki kombajn, zza którego wyskoczył facet mówiąc, że wystraszył się nas „bo myślał, że to dziki”. Chłop nie mógł uwierzyć, że idziemy szlakiem, bo nikt tędy nie chodzi. Jak sam mówił, wszystko zarosło i to są tereny podmokłe, a tak poza tym, to wczoraj spotkał tu lochę z małymi i odradza. Ale w zaparte poszliśmy dalej.

Szliśmy i szliśmy, aż doszliśmy do miejsca, które zaczęło wyglądać jak park narodowy, a potem zobaczyliśmy idący z lewej czerwony szlak, który odbijał do naszego, żółtego, i dalej szedł przed siebie. No to my – przed siebie, wiadomo. I idziemy już 50 minut, ulica zaczęła zamieniać się w asfalt, mijaliśmy znaki drogowe, domy jednorodzinne i kilka znaków „Witamy w Parku Ojcowskim”. Nawet na głos się zastanawialiśmy czemu ciągle nas witają i o co w tym wszystkim chodzi. Byliśmy jednak zbyt głodni i zmęczeni, żeby się nad tym zastanawiać.

W końcu sprawdziłam gdzie jest ta knajpa, do której mieliśmy dojść dawno temu. GPS pokazywał, że do najbliższej dzieli nas jeszcze 25 minut drogi. Ba, to miejsce znajduje się dość blisko głównej drogi. Podłamało nas to zupełnie. Zaczęliśmy analizować co jeszcze jest nie tak, aż w końcu zauważyłam, że na mapie Ojców mamy za plecami, a nie przed sobą. No i okazało się, że nie dość, że przez pierwsze 40 minut szliśmy wiejskim polem to przez kolejną godzinę wyszliśmy z parku i szliśmy drogą w kierunku Krakowa. Bez komentarza.

Koniec końców, zawróciliśmy i kiedy doszliśmy do momentu „styku” dwóch szlaków, weszliśmy na czerwony i doszliśmy do knajpy (Pod Puchaczówką – naprawdę fajne zapiekanki), a potem dalej w drogę. Widzieliśmy „Rękawicę” (ale bez wchodzenia i zobaczenia jej od drugiej strony), Źródło Miłości, weszliśmy na Grotę Łokietka (koło 30 minut wspinania się) do której prowadzi Brama Krakowska, ale tłumy na miejscu oczekujące na wejście z przewodnikiem nas zniechęciły i grzecznie zeszliśmy na dół. Chcieliśmy jeszcze zobaczyć Jaskinię Ciemną, ale okazało się, że trzeba zarezerwować wejście na konkretną godzinę dzień wcześniej i to jedynie telefonicznie (a szkoda, bo podobno warto).

Dużo tam nie zobaczyliśmy, bo nasza organizacja (łącznie ze spacerem w kierunku Krakowa) nie była najlepsza, ale wrócimy na pewno – po te atrakcje, z których nie skorzystaliśmy w pełni i po te, z których nie skorzystaliśmy w ogóle. Następnym razem wypożyczymy gdzieś rowery – myślę, że w takim terenie może to mocno usprawnić zwiedzanie Ojcowskiego Parku Narodowego.

Wracając, pojechaliśmy jeszcze zobaczyć słynną (i piękną) „Maczugę Herkulesa” i Zamek na Pieskowej Skale obok (ale jedynie z daleka). Obok jest duży parking, więc na spokojnie można z niego skorzystać. (Update: przed tegorocznym wyjazdem w Bieszczady, z którego niedawno wróciłam, pojechaliśmy na Zamek na Pieskowej, opiszę wszystko we wpisie z Bieszczad!).

punkt 3: Babia Góra (1725 m. n.p.m)

Powiem wprost: taka ze mnie kozica górska jak z koziej dupy trąba. Ale obiecałam, że w końcu w te góry pójdziemy. Warto zaznaczyć, że w zeszłym roku, kiedy byliśmy w Bieszczadach, na Tarnicę (ani na nic innego) nie weszliśmy (update: jestem po tegorocznym wyjeździe w Bieszczady i nadal nie zaliczyliśmy Tarnicy). No więc dobra, lecim, nawigacja ustawiona na Babiogórski Park Narodowy, obraliśmy czerwony, chyba najbardziej popularny szlak i do przodu.

Mimo zerowej kondycji, daliśmy radę wejść na Babią Górę (Diablaka, mijając Gówniaka <3) w standardowym czasie – zeszło nam 2 i pół godziny na całe wejście i niecałe półtorej na zejście. Nie byliśmy zbyt szaleni – zeszliśmy tym samym szlakiem, którym weszliśmy, ale było wspaniale! Widoki ze szczytu to jedno, ale trasa jest przepiękna – niesamowita roślinność, w tym wspaniałe paprocie. Biorąc pod uwagę fakt, że Babia Góra jest najwyższym szczytem Beskidów Żywieckich, jest satysfakcja!

Czy zrobiliśmy dużo? Myśląc o tym, że pojechaliśmy wypocząć „na lenia” a codziennie robiliśmy nowe rzeczy, myślę, że tak. W sam raz, aktywnie, ale i bez trybu „starego na wakacjach”, który musi obskoczyć wszystko, żeby urlop był udany. Jesteśmy na pewno zadowoleni z tras, jakie sobie wytyczyliśmy i planu jaki wykonaliśmy.

Share This:

Leave a Reply