o brokacie, sztuce, hoolifemmes i desperadosach z kija – czyli dlaczego festiwale powinny być czasem zapisywane na receptę | #opener2017
Pierwszy raz na Open’era pojechałam rok temu. Bo line-up był bardzo przyzwoity, a koncerty organizowane na lotnisku w Kosakowie zawsze mi umykały. No i to był rok moich osiemnastych urodzin, a ja chciałam przeżyć jak najwięcej. Bez znaczenia jednak, kogo AlterArt ściągnie do Polski, co roku czytam te same komentarze pod kolejnymi postami organizatorów. Że drogo, artyści nie Ci, kiedyś było lepiej i ogólnie to busy kursują za rzadko a pogoda za brzydka. Sceny są od siebie za bardzo oddalone, Tent Stage mógłby być pomarańczowy, a nie niebieski, trawa za mało zielona, a nagłośnienie w roku poprzednim było beznadziejne. Tylko, że w Openerze wcale nie o to chodzi. Ludzie pukają się w czoło, kiedy kupuję karnety typu fan ticktes, czyli te imienne, których nie da się potem sprzedać, w czasie, kiedy prawie nikt nie jest jeszcze ogłoszony. Festiwale to miejsce spotkań; małych i dużych, niespodziewanych i długo oczekiwanych, tych podrzucających naszą duszą do góry i tych, które wywołują u nas potoki wzruszeń. Oprócz tych spotkań, są też spotkania odkrywcze. To jak dostawanie całkowicie nowej, nieznanej nam cząstki, która tak naprawdę była nam potrzebna. I tak zwykle potem, kiedy myślimy, że line-up jest słaby, bo artyści jacyś tacy średniawi albo całkiem nieznani, odkrywamy perełki, które poruszyły nas do głębi.
W tym roku moimi ogromnymi wzruszeniami okazali się The XX, którzy swoim Chained i Closer wymięli mi duszę. Polskim brylancikiem okazał się Ralph Kamiński (Zawsze, Podobno, Lato bez Ciebie), który doprowadził mnie do ponownego stanu, w jakim byłam rok temu przez Korteza. A jak ktoś chciałby sobie jeszcze popłakać nie tylko przez dźwięki, ale też przez wizualny obraz, to polecam wideo Krzysztofa Zalewskiego do Miłość Miłość, który podczas utworu został wyświetlony na telebimie. Warto, bo jest po prostu piękne.
Druga strona festiwalu
To dla mnie wielkie święto miłości i radości. Kupuję te karnety, bo wiem, że czekają mnie niespodziewane odkrycia i spotkania, ale festiwale to przede wszystkim atmosfera. A Open’er jest ważny także przez sztukę, którą prezentuje. Sztuką są ludzie chodzący po deptaku, siedzący na trawie i machający opaskami na koncertach. Ale nazwijmy to „oficjalną sztuką”, jest teatr, moda i muzeum.
Jestem za dużą gapą, żeby napisać Wam o spektaklach – wejściówki poszły zanim zdążyłam o tym realnie pomyśleć, dlatego nie wiem, jaki jest tam poziom. Ale sama obecność i możliwiość cieszą mnie niezmiernie.
W tym roku, przez (cholernie ogromne) ulewy, spędziliśmy sporo czasu na Fashion Stage. Załapaliśmy się na parę pokazów, podreptałyśmy na pokaz Armady (link do instagrama > >>KLIK<<, znajdziecie tam też moje boomerangi!), który okazał się wielkim łał i pozwiedzałyśmy stoiska. Nie siedzę w tym środowisku, ale cieszę się i jestem strasznie dumna z tych młodych projektantów, którzy dostali szansę się zaprezentować. I jestem zachwycona, że w tym roku, organizatorzy wydzielili dla sektora fashion aż tak duży obszar!
Największym, niemuzycznym tegorocznym zachwytem było muzeum z wystawą bardzo bliską mojemu seruduszku. „Chuliganki” – „Hoolifemmes”, to wystawa o diwach, złych wróżkach, awanturnicach. O napięciach między przymusem a wyborem, między schematanu władzy i uprzedmietowienia. Wystawa przygotowana przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie odkrywała i odrzucała wstyd na bok. Pokazywała i propagowała prawa do samej siebie, bez jarzma seksualnych podtekstów i kontekstów, ocen i braku bezpieczeństwa czy komfortu. Na jednym z wideo, puszczanych w środku w ramach projekcji, kobieta tłumaczyła, że feminizm nie jest już na „nie” jak było to w latach 80-tych czy 90-tych. Nie nosi takiego ładunku sprzeciwu i buntu. Teraz feminizm jest na „tak” – „tak” dla wolności i decyzyjności, dla wolnych wyborów, dla bycia sobą, bez względu na to, czy my, dziewczyny, chcemy pokazać ciało, czy całkiem je zakryć, czy chcemy być cnotkami czy dziwkami. Jednym zdaniem: zdecydowanie mocny punkt całego festiwalu.
No i punktem must-see a raczej must-sign, była strefa NGO, o której wspominałam już na fanpage’u. Strefa organizacji pozarządowych pozwoliła festiwalowiczom – ludziom na wakacjach, korzystającym z urlopów i dni wolnych, zaangażować się w coś pozytywnego i pożytecznego. Swoje stoiska miały nie tylko Amnesty International, Ponton (edukatorzy seksualni), Kampania Przeciw Homofobii, ale też Otwarte Klatki, zbierające podpisy pod petycjami przeciwko okrutnemu okalaczaniu prosiąt czy deklaracjami o niekupowaniu jajek z chowów klatkowych. Atmosfera festiwalu – tego, że jesteśmy wszyscy razem, bez względu na płeć, orientację czy narodowość, tylko sprzyja takim solidaryzującym akcjom. I zawsze jest dobry powód, żeby dołożyć swoją cegiełkę do małego kroczku ku naprawie świata.
Festiwal skończył się parę dni temu, a ja ciąglę myślę o tym, jak szłyśmy deptakiem, mijając ludzi znajomych i tych całkiem obcych, z plastikowymi kubkami zimnych desperadosów. Rozglądałyśmy się na boki, oglądając tych wszystkich pięknych ludzi, którzy podskakiwali w deszczu i podśpiewywali jeszcze wersy ostatniej piosenki z koncertu, który właśnie się skończył. Michalina przełknęła piwo i powiedziała, że Opener to taka trochę gwiazdka – czeka się na niego cały rok, żeby chodzić po tych betonowych płytach, słuchać muzyki i być po prostu beztrosko szczęśliwym. I że chciałaby, żeby ludzie na co dzień tacy byli. Szczęśliwi, odpięci, wyluzowani, ubrani jak pstrokate ptaki dopiero co wynurzone z oceanu brokatu. I to duża racja.
Rok temu poznałam tam ludzi, z którymi także w tym roku spędzaliśmy czas. Poznawałam ludzi, którzy dosiadali się do naszej ławki przy budce z Desperadosem. Poznawałam ludzi w kolejkach, w tłumie i na koncertach, trzymając ich za ręce i wykrzykując kolejne wersy. To kumulacja pozytywnej energii, odpięcie, które jest potrzebne każdemu z nas. Tam wszyscy wkładają jak leci, ale te buty z tą bluzą to overmatching, twarzyczki mienią się brokatem, a ubłocone buty, wilgotne włosy i całkiem zmyty makijaż nikomu nie przeszkadza. Bo liczy się muzyka i sztuka, emocje i radość tłumów. No i to, że jesteśmy wszyscy razem, nawet wtedy, kiedy strasznie leje, we wspólnym celu – zdobywania bezcennych wspomnień.
gajanna
5 lipca, 2017 at 3:40 pmGdybyś żałowała tych teatralnych wrażeń – Apolonię można obejrzeć w ninatece 🙂 Spektakl jest niesamowity!
Blacky
6 lipca, 2017 at 10:49 amNigdy nie byłam na Open’erze, choć chciałabym. Tyle pozytywów słyszę na jego temat. Cena jednak trochę odstrasza.
Bogusia Szymańska
8 lipca, 2017 at 9:32 pmwow, ja taka „niefestiwalowa” a tak piszesz, że też chciałabym tam być 😀