kierunek: Transylwania; Rumunia [roadtrip] | z gniazdem przez świat
Dzikie pastwiska, kręte drogi, ciężkie mgły i zdrowa samotność. A z drugiej strony tłuste, mięsne jedzenie, dwadzieścia piosenek na krzyż w każdej stacji radiowej i tęsknota za pobudzającym latte. Owce na drogach, wino w supermarketach z kija kontra bariery językowe i brak komfortowej komunikacji.
Witamy w Rumunii.
Od pytania „jak było”, częściej słyszałam pytanie „dlaczego tam wróciłaś?„. Odpowiedź jest całkiem prosta: cierpię na przypadłość szybkiego rozkochiwania się; nie tylko w ludziach, ale także w miejscach. Najczęściej zostawiam część serduszka tam, gdzie jadę, ale bardzo rzadko chcę po tę część wrócić. Tym razem było inaczej; w Rumunii chciałam się odnaleźć i posklejać. Dużo myślałam, dużo jeździłam (zrobiliśmy ponad 2100 km), a mi jeszcze bardziej się ten kraj spodobał. Co warto zobaczyć, gdzie warto pojechac i czy w ogóle warto? Zapraszam do lektury.
Po pierwsze: Curtea de Arges
To było miejsce naszego noclegu. Po przylocie do Bukaresztu, wynajęliśmy auto i pojechaliśmy właśnie do tego małego miasteczka, które okazało się być bardzo urokliwe. Przy okazji pobytu w tej rumuńskiej prowincji, warto odwiedzi dwie cerkwie; cerkiew książęcą św. Mikołaja i cerkiew mistrza Manole. To małe, ale rozwinięte miasteczko, w którym znajdziemy nawet analogowe klisze, najczęściej niedostępne w innych częściach kraju (na przykład wtedy, kiedy naprawdę są potrzebne).
Po drugie: trasa Transfogaraska
Transalpina, zaliczona rok temu, była chyba moim ulubionym punktem zeszłorocznego wyjazdu do Rumunii. Na drogę Transfogaraską cieszyłam się chyba najbardziej – ten, kto mnie zna (albo czyta), wie, jak bardzo lubię jeździć autem. Samo przemieszczanie się, nawet bezcelowe, wyzwala i otwiera umysł i serce. Nie wiem, czy umiem wybrać pomiędzy Transapliną a trasą Transfogaraską, obie są równie piękne, kręte i zdecydowanie warte przejechania. Po drodze zachęcam do odwiedzenia zamku Poenari, który jest najbardziej prawdopodobnym miejscem faktycznego zamieszkania Włada Palownika, czyli legendarnego Draculi.
Po trzecie: Brasov (Sighisoara-Bran-Rasnov)
Podobno z każdego wyjazdu powinno się wrócić z uczuciem niedosytu. Tym niedosytem, z pierwszej części objazdu Rumunii, jest właśnie Braszów, który był dla nas niczym więcej niż bazą wypadową. Mieliśmy przytulny pokój w centrum miasta, żebyśmy mogli wyskoczyć wieczorami na piwo czy wino i chociaż trochę po Braszowie pospacerowałam, to dalej czuję dużą lukę.
Z Braszowa najpierw pojechaliśmy do Sighisoary – miasta narodzin Draculi. Sighisoara okazała się malownicza, ale też bardzo turystyczna i na to trzeba być przygotowanym. Kolorowe domki, nierówno rozłożona kostka brukowa i pięknie, bo wschodnio, przyozdobione rogi dachów, to coś, na co od razu zwraca się uwagę. Ten jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich to przyjemna mieścinka, po której warto się poprzechadzać. Oprócz żóltego domu rzekomych narodzin Vlada Draculi, w Sighisoarze czekają na nas też średniowieczne mury obronne czy gotyckie kościoły.
Zaliczyliśmy zamek w Branie, drugi potencjalny zamek wampira z Siedmiogrodu, choć tym razem legenda bardziej odbiega od rzeczywistej historii. Szczerze pisząc, komercję można było wyczuć od samego początku, kiedy od razu po wyjściu z samochodu zobaczyło się tłum turystów. Moje dość pesymistyczne nastawienie jednak wyparowało, kiedy zwiedzając ten ładny i zadbany zameczek poczytałam o królowej Marii, której forteca była rezydencją.
Kolejnym miejscem do odwiedzenia, znajdującym się blisko Braszowa, jest Rasnov. W tej małej miejscowości mieści się zamek chłopski. Siedziba została zbudowana w XIII-XIV wieku, a na górze czeka na nas ładna panorama na całe miasto. Wstęp na zamek jest płatny, a można się do niego dostać na piechotę lub podjechać wozem, Rasnov, tak jak Brasov (czy Tulcea, o której będę pisac w następnym wpisie o Rumunii), ma usytuowany na wzgórzu charakterystyczny napis, na wzór hollywoodzkiego. Oprócz chłopskiego zamku, w Rasnov możemy zobaczyć także kościół ewangelicki (z XIII wieku) i cerkiew prawosławną (z XVIII).
Chociaż Braszów zaliczyliśmy tylko pobieżnie i przyjdzie na niego (tak jak i na Bukareszt) czas kiedy indziej, to z pewnością mogę polecić Wam dwa, świetne w mojej ocenie, miejsca gastronomiczne. W całej Rumunii naprawdę ciężko o dobre jedzenie, szczególnie dla wegetarian. Kawa wszędzie smakuje jak taka z automatu, a o jakimś luksusie w postaci spienionego mleka nawet nie ma co marzyć. Brasov jest jednak dużym miastem, które nocą tętni życiem. Na każdym rogu czai się kolejne fajne miejsce; kawiarenka czy przytulny pub, które aż prosi się o odwiedziny. Pierwszą taką miejscówką jest Bistro d’el Arte. Chociaż wnętrze jest dla mnie zbyt ciemne, bo jestem przyzwyczajona do przestrzeni jasnych i przestronnych, to Bistro ma świetną ofertę śniadaniową i lunchową, a w dodatku produkty, których używają, w większości pochodzą z małych, sprawdzonych, lokalnych farm. Podobno od dawna do własnie tej kawiarni przychodzą (nie tylko) lokalni artyści, stąd także nazwa. Smacznie, ciekawie i wysoko w rankingu – nie tylko moim, ale także TripAdvisora, z którego wtedy depseracko korzystaliśmy.
Kolejnym miejscem, które ma doskonałe śniadania i jeszcze lepszą kawę (a właściwie to najlepszą, jaką w Rumunii piłam) jest Tipografia. To kawiarnia, do której chodziłabym z laptopem, gdybym tylko pojechała do Braszowa sama i chciałabym popracować. Ta rumuńska Sztuka Wyboru, która jest idealnym miejscem do pracy, spotkań i oczywiście do zjedzenia czegoś dobrego. Tipografia ma nawet moją ukochaną matchę, więc czego można chcieć od życia więcej? Żałuję, że wpadliśmy tam tylko raz, ale przy okazji następnego wyjazdu do Braszowa, Tipografia będzie moim punktem obowiązkowym.
Zastanawiałam się, co takiego ludzi do Rumunii ciągnie? Czy to właśnie ta dzikość, której zasmakowałam rok temu? Czy poczucie wolności i beztroskości, towarzyszące przebywaniu na odludziu? Czy to potrzeba poobcowania z przyrodą, kiedy na codzień jesteśmy otoczeni przez postkomunistyczne bloki i szklane korporacje?
Nie wiem tego, ale wiem, że Rumunia okazała się być dobra i gościnna. Przeżyłam dużo, łącznie z małym zatruciem pokarmowym, ale po drugim wyjeździe chcę jechać trzeci raz. Mam pare miejscowości, które nie zostały przeze mnie dokładnie zwiedzone, a do których bardzo chętnie wrócę. I to, mam nadzieję, już za rok.
Tak jak wspominałam wyżej, ten wpis to tylko 1/2 wyjazdu. Na drugą, przybrzeżną część, szykujcie się pod koniec listopada. Wybierzemy się do naddunajskiej Tulczy, hipisowskiego Vama Veche i obdartej, ale pięknej Konstancji. A ja już nie mogę się doczekać!
Catalina Layla Dzekson
3 lutego, 2018 at 12:12 pmPiękne zdjęcia ! Transylwania jest na wysokiej pozycji mojej listy podróżniczej 🙂
barbgrabowska
3 lutego, 2018 at 2:42 pmnaprawde warto się tam wybrać! i dziękuję 🙂