matriarchatu nie ma i raczej nie będzie. może być za to córkizm. | esej
Matka. Rodzicielka i żywicielka. Chociaż zwykło się określać ojca mianem żywiciela, tak naprawdę pierwotną żywicielką, oferującą mleko i ciepło, jest właśnie matka. Matka, która po swoim pierwszym porodzie przechodzi przedefiniowanie i przewartościowanie i w wielu wypadkach, to właśnie (samo)określenie „matki” wymienia jako pierwsze, kiedy ma odpowiedzieć na pytanie, kim jest. To dziecko, które nosiła pod piersią 40 tygodni, które potem karmiła i wychowywała, staje się jej absolutną, nieskończoną definicją. Kiedyś, wydaje się, bycie matką było nierozerwalne z byciem kobietą. To przez ten ewolucyjnie zaprogramowany mechanizm w naszym mózgu, dążący do udanej reprodukcji, podświadomie wyszukujemy najlepszego materiału genetycznego i, w odpowiednim momencie, uwalniamy swoje feromony. Wszystko po to, żeby stać się czyimś domem.
Bo właśnie tak jest, prawda? Bycie matką to bycie domem. Almą mater. Żywicielką zapewniającą pokarm, ale też i schronienie. Nie bez powodu „ojczyzna”, (ale też „Polska”!) nosi w sobie rodzaj żeński. Jest to swego rodzaju kaftan bezpieczeństwa, nawiązujący do tej opiekuńczości, której od matek oczekujemy. Ba, nie tylko od matek, ale od kobiet w ogóle. Opiekuńczości, ciepła, życzliwości i współpracy. Bez kłótni, a tym bardziej bez podnoszenia głosu (bo przecież jest wtedy za wysoki i zaczyna niebezpiecznie drżeć). Być może to właśnie przez emocjonalność kobiet, a raczej większą zdolność i mniejsze opory do wyrażania emocji, nie dopuszczano ich do najwyższych szczebli władzy. Łatwiej zawsze wytknąć komuś brak spokoju zamiast obiektywnie podejść do jego – bądź jej właśnie – argumentów. Całe życie kobiety szkolone są wedle męskich norm – na temat tego, jak się nie unosić i jak opanowywać. Żadna z nas nie chce przecież usłyszeć pytania, czy zachowuję się tak (tak – czyli najczęściej nieprzychylnie dla mężczyzny) z powodu swojej, trwającej w danym monecie, menstruacji. Więc dajemy się tresować i wmówić sobie, że w świecie, nie tylko biznesowym, trzeba grać według męskich zasad.
Teraz kobiety noszą oversize’zowe garnitury, w których wyglądają jak chude dżentelmenki i bywa, że nie chcą być matkami. Dylemat między karierą a byciem matką jest nie do rozwikłania i najczęściej nie pozwala na kompromis. Wóż albo przewóz. Wszyscy, którzy twierdzą inaczej najprawdopodobniej ukradli zmieniacz czasu Hermionie Granger i obiecali dochować tajemnicy przed mugolami. Dla niektórych kobiet to żaden dylemat – bycie matką, genetycznie uwarunkowane pragnienie, jest tak silne, że nie wyobrażają sobie zrezygnować z potomstwa i doświadczenia ciąży. Inne – wręcz przeciwnie. Korzystając ze współczesnych warunków społecznych, mogą w końcu odetchnąć pełną piersią na stanowisku prezeski (nie prezesa!) i chcą na nim pozostać.
W swoim eseju absolutnie nie zamierzam wartościować tych zachowań. Nie będę pisać, że jedna postawa i priorytety z nią związane są lepsze od drugiej. To byłoby całkowicie sprzeczne z ideą współczesnego feminizmu, który, w mojej interpretacji, traktuje nie tylko o równości, ale też o wolności – w tym wolności wyboru. Chciałabym jednak pomyśleć o tym, jak wiele zmieniło się w kwestii wychowania i o tym, że teraz jesteśmy, kobiety XXI wieku, bardziej córkami niż matkami. Bez względu na wiek. Absolutnie nie chodzi mi tu o wyrażenie „córeczka tatusia”, ale o zupełnie inne traktowanie synów i córki w 2020 roku. Teraz, w czasie, kiedy przy rodzinnym stole powoli odchodzi się od zadawania pytań o ślub, kawalera czy dzieci, małe dziewczynki już od maleńkości dowiadują się, że mogą być kim chcą. Po prostu. Mogą zostać austronautkami albo fizyczkami, premierkami czy górniczkami. Mogą być nie tylko emocjonalne, ale też silne, zdecydowanie wyrażać swoje zdanie i mówić o swoich sukcesach na głos. I, co chyba ważniejsze, mogą być silnymi córkami, ale jednocześnie nie muszą być troskliwymi matkami. I to właśnie różni nas od pokolenia wyżej.
To poczucie własnej wartości i sprawczość, którą dziewczynki mogą teraz nasiąkać, kreuje ich na silne liderki. Na kobiety, dziewuchy, baby i, jak już, to i na singielki, ale na pewno nie na (stare) panny. Autonomia, którą wysysają z mlekiem zmęczonych już matek od samego macierzyństwa może je oddalać. Co prawda szanują to, skąd pochodzą, czasem nawet to manifestując wszechobecnymi wizerunkami wagin, ale nie znaczy to, żeby chciały od razu rodzić dzieci. Walczą o prawa reprodukcyjne, o dostęp do aborcji i antykoncepcji. To nowe pokolenie, ruch silnych i sprawczych córek – w dodatku często bez ojców, całkowicie innych w porównaniu do pokolenia swoich silnych matek. Ten córkizm, jak pozwoliłam to sobie zneologizować, o którym piszę, być może jest kolejną po matriarchacie nadzieją i kolejną siłą, która swoją indywidualnością zwycięży i zdoła napisać swoją własną historię. Historię o prawie córek, choć po części zdefiniowanych przez matczyne waginy, to jednak córek indywidualnych, silnych, sprawczych i dążących do bycia takimi kobietami, jakimi chcą być.
Leave a Reply