5 DNI DOOKOŁA ISLANDII – wschodnie fiordy, słoneczna północ, termy, pole lawowe i REYKJAVIK | z gniazdem przez świat

Poprzednie teksty o Islandii:
1. Wpis organizacyjnyCzy 5 dni starczy, żeby objechać wyspę? Co spakować i jak spakować się w plecak? Jakie auto wypożyczyć i kto może to zrobić? Ile to kosztuje i jakie są dodatkowe koszty? Jaka jest Islandia? Islandzka playlista + zdjęcie wstydu nr. 1 (pokazujące jak blogerki w podróży wyglądają naprawdę) – link tutaj: >>KLIK<<

2. Wpis z pierwszą częścią szczegółowego planu wyjazdu (dzień 1 i 2), czyli o południu Wyspy (Złoty Krąg, sekretny basen) oraz o wschodnich wybrzeżach i najpiękniejszym na Wyspie lodowcu – link tutaj: >>KLIK<<

Dzisiaj jedziemy na północ Islandii, zahaczając jeszcze o wschodnie fiordy. Na północy czekają nas pierwsze płatne termy i jedno z najpiękniejszych miejsc na Wyspie – pole lawowe. Na sam koniec zwiedzimy park narodowy, ważny także z historycznego punktu widzenia i stolicę Islandii – Reykjavik!

dzień 3: wschodnie fiordy i północ

Z samego rana wyruszliśmy nabrzeżem do Breiðdalsvík, miasteczka, w którym droga do hotelu wymalowana jest w tęczę, dalej do Eskifjörður, mieścinki znanej z małej osady malowniczych czerwonych domków, aż do Seyðisfjörður, miasta znanego z błękitnego kościółka, do którego prowadzi tęcza wymalowana na bruku. Cała uliczka (ta, która do połowy jest tęczowa) jest otoczona pięknymi domkami. Te domki odznaczają właśnie Islandię (i czasem kraje skandynawskie w ogóle) – każdy jest inny, kolorowy i niepowtarzalny. Seyðisfjörður jest piękne – woda, góry i bardzo przyjazna okolica. Chwilę przed Seyðisfjörður przez przypadek, na uboczu drogi, znaleźliśmy artystyczną instalację Davida z hrabstwa Davida o tytule „Heavier moutain”. Instalacja składała się z 9 betonowych szcześcianów, pomalowanych na kolorowo i ustawionych w równych od siebie odległościach. Na sześcianach ustawiono stare monitory. Bardzo ciekawe, na mapie nigdzie nie było to zaznaczone, wyszukiwarka też nic nie mówi. Dla mnie takie smaczki są w życiu bardzo ważne – sztuka jest po to, żeby zaskakiwać i pokazywać się tam, gdzie nie jest spodziewana.

Z Seyðisfjörður  pojechaliśmy prosto zobaczyć Dettifoss, nazywany najpotężniejszym wodospadem w Europie. Według mnie nic nie pokona widoku wspaniałego Gullfossa. Chociaż wokół Dettifossa są niesamowite tereny – różnych wielkości kamienie, porośnięte dziwnymi porostami.

Po obejrzeniu wodospadu pojechaliśmy na czynny obszar wulkaniczny. I na samym początku powiem, że były to jedne z najpiękniejszych rzeczy na wyspie. Najpierw pojechaliśmy do Krafli. Krafla to ogromne pole lawowe, jednocześnie mieszczące w sobie krater Viti (w którym mieści się turkusowa woda) i elektrownię geotermalną – Kraflę właśnie. Ale to, co najbardziej niesamowite w okolicy i jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie widziałam to obszar geotermalnego Hverir. Chodząc po pustynnym obszarze Hveriru, widzimy jak wszystko obok nas żyje.

Ziemia, czasem ruda, czasem żółta, czasem biała a czasem czerwona, ugina się pod naszymi stopami i zapada jak plastelina. Za chwilę odgina się z powrotem, przywraca sobie dawny kształt. Wszystko pulsuje, gulgocze, dymi i bulgocze. Wokół nas mieści się pełno czynnych gejzerów, wszędzie unosi się zapach siarki, a nam czasem trudno cokolwiek zobaczyć przez gęsty, biały, ciepły dym. Temperatura wody jak i pary ma około 100 stopni, 1000 metrów niżej jest to już dwa razy więcej. Chodzimy po suficie piekła i to najcudowniejsze, co mi się przydarzyło. Niesamowicie jest na własne oczy widzieć, jak natura wspaniale sobie bez człowieka radzi. Jaką ma siłę i potęgę, jak za jednym swoim wybuchem mogłaby ponownie udowodnić człowiekowi, że nie ma z nią żadnej konkurencji. Jedno jest pewne – będąc na północy nie można tego odpuścić. Lepiej nie spać, niż przegapić taki cud natury.

Na sam wieczór pojechaliśmy do term Myvatn. Liczyłam zdążyć na zachód słońca, ale niestety nam się nie udało. Zdecydowaliśmy się na Myvatn, a nie na bardzo popularne Blue Lagoon, głównie przez to, że te drugie dużo częściej oceniane są jako bardzo komercyjne. Termy były bardzo miłe, woda ma piękny kolor, na widok nie zdążyliśmy przez zmrok, ale w tym zakresie moim numerem jeden jest wspomniany wyżej, opuszczony basen Seljavallalung. Jeżeli macie zdecydować się na jedne termy, nie przeszkadzają Wam glony na posadzce ani brak bardziej cywilizowanej szatni i dodatkowo chcecie przyoszczędzić – ten basen będzie najlepszym wyborem. Mnie ujął totalnie.

dzień 4: Akureyri, północ, zachód i kierunek: stolica

Mieliśmy ogromny dylemat – nie wiedzieliśmy czy jechać dalej, na zachód obwodnicą czy „zaliczyć” jeszcze punkty zaznaczone na mapie na północy. Podjęliśmy decyzję, że rezygnujemy z odwiedzenia północnego cypla. Wielka szkoda – Húsavík, który mieliśmy w planach obejrzeć, jest bardzo dużym miastem na Islandii i można tam, wybierając się w rejs, pooglądac wieloryby. Mało tego, co doczytałam później, mieści się tam Islandzkie Muzeum Fallologiczne, przedstawiające ponad 150 penisów ssaków (np.: wieloryba czy niedźwiedzia polarnego). Jest tam też podobno najpiękniejszy drewniany kościół na Islandii. Zrezygnowaliśmy także z oglądania Ásbyrgi – zielonej doliny w kształcie końskiej podkowy, z wypełniającą ją bujną roślinnością. Ale będzie na następny raz!

Z samego rana pojechaliśmy obejrzeć Goðafoss (wodospad bogów). Jest to wodospad nie tylko piękny, ale też istotny historycznie – związany jest z wydarzeniem przejścia Islandii z nordyckiego pogaństwa na chrześcijaństwo w roku 1000. Tamtejszy „głosiciel praw” – Þorgeir Ljósvetningagoði Þorkelsson – choć sam wyznawał pogaństwo, zdecydował o przyjęciu wiary chrześcijańskiej. W symbolicznym akcie nawrócenia, Þorkelsson wrzucił posągi pogańskich bogów do wodospadu. Wodospad jest naprawdę piękny – jeżeli zdecydujecie się na odwiedzenie go z samego rana, zabierzcie śniadanie do plecaka: obok wodospadu stoją piknikowe stoły (co nie jest rzadkim widokiem na Wyspie!).

Po wodospadzie pojechaliśmy prosto do Akureyri – naprawdę dużego miasta na Islandii (drugiego co do wielkości, zaraz po Reykjaviku). Obejrzeliśmy Centrum Konferencyjne, pochodziliśmy obok pobliskich galerii sztuk. To miasto to „słoneczny punkt” Północy Islandii. Minęliśmy second-hand dla książek i kościół, wyglądający jakby był złożony z dwóch rakiet. No i pierwszy raz, nie licząc obszarów lotniska (Keflaviku, położonego blisko stolicy) spotkaliśmy skrzyżowania z sygnalizacją świetlną.

Dzień 4 to naprawdę dużo zrobionych kilometrów. Postój „jedzeniowy” zaliczyliśmy w Blönduós – mieście, które miało być duże, wedle mapy, ale okazało się malutką mieścinką. TripAdvisor polecił nam knajpę Ommukaffi, która miała być najlepsza w okolicy. Restauracja wyglądała trochę „spelunowato”, w środku spotkaliśmy jakieś dwadzieścia rosłych Islandczyków ze straży pożarnej, którzy właśnie jedli obiad. Ommukaffi serwuje lunche w okazyjnej cenie (zupa+drugie danie, była akurat wegańska zupa z soczewicy – coś pysznego). Ja skusiłam się na wegetariańskiego burgera. Dostałam burgera, który wyglądał jakby miał w sobie mięsny kotlet, ale okazało się, że to w 100% warzywne danie. Przypyszne. Na Islandii nasze kubki smakowe wariowały – bardzo dobra kuchnia! W Blönduós mieści się niesamowicie ciekawy kościół, który architektonicznie ma przypominać wulkaniczny krater. Wszyscy, którzy jarają się fajnymi bryłami powinni zwrócić uwagę na islandzkie kościoły.

Najedzeni pojechaliśmy do obszaru, w którym można obejrzeć krater Grábrók, na zachodzie Wyspy. Jeżeli ma się czas to na pewno warto się przejść – można przejść wokół krateru. To był nasz ostatni punkt przed ostatnim dniem. Znaleźliśmy kemping nad Reykjavikiem (….). Na wieczór skoczyliśmy obejrzeć stolicę, przeszliśmy się po mieście i poszliśmy na kolacje do najcudowniejszej knajpy na całej Islandii. Ale to wszystko w części o dniu piątym.

dzień 5: Reykjavik, Park Narodowy Þingvellir

Poprzedniego dnia, na wieczór, zjechaliśmy zobaczyć Reykjavik nocą. Przeszliśmy sporo – zobaczyliśmy i najbardziej znany pomnik „The Sun Voyager („Sólfar”), salę koncertową Harpa, której ściany pięknie się mienią wieczorem i najsłynniejszy islandzki kościół Hallgrímskirkja. Do kościoła można wejść (w przedsionku była nawet mini instalacja sztuki (!) czy gazety traktujące o strajku klimatycznym (wydawane chyba właśnie przez ludzi z kościoła).

Wieczorem też, szukając miejsca na kolację, trafiliśmy na najwspanialszą knajpo-kawiarnie na świecie. Będąc w Reykjaviku musicie wstąpić do Cafe Babalú – miejsca, które swoim eklektyzmem razi na kilometr, a jednocześnie jest najprzytulniejszym miejscem na tym globie. Wystrój jest nie do opisania – wszędzie coś wisi, czy to haftowane obrazy czy banknoty z różnych państw. Babalú ma też najlepszą toaletę jaką w życiu widziałam – już otwierając do niej drzwi, można usłyszeć dźwięki motywu „Gwiezdnych Wojen”, cała toaleta natomiast jest upstrzona elementami z tego filmu. W Cafe Bablaú wszystko się świeci, mryga, hałasuje. I to jedno z moich ulubionych odkryć na Wyspie. Zaserwowali nam też przepyszne jedzenie – zjadłam tam naprawdę smaczną warzywną lasagne.

Cały Reykjavik za dnia wygląda zupełnie inaczej, dlatego bardzo się cieszę, że było nam dane oglądać to miasto w innym świetle. Jest bardzo dużo sztuki, kolorów i radości, co jakiś czas pojawia się tęcza. Jeszcze raz odwiedziliśmy kościół Hallgrímskirkja, tym razem decydując się wjechać na szczyt – wieżę widokową, z której można spokojnie obejrzeć miasto. Potem przez jakiś czas szwendaliśmy się po mieście, do czasu odwiedzenia piekarni Brauð & Co. (która, notabene, ma bardzo instagramowy wygląd – a teraz moją wlepkę na swojej rynnie!). Pyszne wypieki, wspaniałe bułeczki z cynamonem – oczywiście jeszcze ciepłe.

Na koniec pobytu w mieście podjechaliśmy do galerii sztuki Ásmundarsafn, którą wypatrzyłam sobie wcześniej i bardzo chciałam tam pojechać. Głównie ze względu na nietypową bryłę, jaką jest galeria. Idealne miejsce do zdjęć, których ja akurat miałam już aż nadto na karci pamięci w aparacie, ale następnym razem na pewno się skuszę. Poza tym, zawsze uważam, ze warto zobaczyć galerię sztuki nowoczesnej w mieście/państwie, które zwiedzamy, bo to bardzo dużo mówi o społeczeństwie i mieszkańcach danego obszaru!

Jeżeli chodzi o Islandię, to tak jak pisałam w pierwszym, organizacyjnym wpisie, ten kraj to jeden wielki photostop. Na każdy kroku i na każdy kilometrze zachwyca i zmusza do refleksji nad nasza planetą i nad jej pięknem – takim, które (jeszcze) jest przez ludzi nienaruszone. Taki wyjazd dopiero pozwala docenić, to, co my – ludzie – dostaliśmy. Od razu przychodzi na myśl to, że jak bardzo by się człowiek nie starał, i tak nie wygra z naturą. Może ją powoli wypalać i zabijać, ale kiedy natura da wyraz swojej siły (na przykład wulkan postanowi wypluć gorącą, śmiertelną lawę) to my powinniśmy się bać. I mieć do niej szacunek.

Czy 5 dni „starczy” na Islandię? Na objechanie wyspy dookoła, bez biegania od atrakcji do atrakcji i zobaczenie wielu wspaniałych rzeczy – tak. Ale gwarantuję, że będziecie chcieli tam wrócić, po więcej. Nie wiem ile trzeba byłoby tam spędzić, żeby „starczyło”. Ja na pewno muszę wrócić po środek wyspy, po zachodnie fiordy i po Vestmannaeyjar (Westman Islands) – archipelag położony 9 km od Islandii (na południe). Bardzo, bardzo się cieszę, że mogłam tam być i spełniać marzenia. Zdecydowanie warto!

Na sam koniec – zdjęcie wstydu czyli cała prawda o blogerkach na wakacjach. Na tym akurat mam nos jak pijak.

Ale to nie wszystko, bo jeszcze dla jednej/jednego z Was kupiłam na Islandii pocztówkę! Bardzo ładną, z artystycznym malunkiem jednego z islandzkich artystów, przedstawiającą najsłynniejszą rzeźbę/pomnik na Islandii, o którym mowa także w tym wpisie 😉 Żeby ją wygrać, wystarczy napisać mi w jakie JEDNO miejsce chcielibyście pojechać na Islandii i dlaczego! Komentarze można pisać pod tym wpisem do przyszłego poniedziałku do godziny 20:00 (włącznie). Najciekawszą odpowiedź wybiorę we wtorek i wtedy też skontaktuję się ze zwyciężczynią/zcą! Powodzenia!

Share This:

Leave a Reply